sobota, 26 grudnia 2009

Afrykanskie swieta - fotorelacja

Pokój Wam!

Tegoroczne Święta afrykańscy wolontariusze z Torunia spędzili razem w CALM. A to za sprawą spontanicznej decyzji Ewy, która postanowiła przedłużyć sobie wakacje spędzane w Tanzanii. Wszak Uganda tak blisko! (jedyne 20 godzin drogi). Po wymianie kilku smsów, 22-ego grudnia Ewa szczęśliwie dotarła do Kireki, gdzie nastąpiło długo oczekiwane spotkanie.

Nasze spotkanie było okazją do wymiany informacji o losach wolontariuszy z różnych placówek misyjnych. Ewa bowiem nie tylko przywiozła ze sobą wieści z Mansy, ale także z Lusaki, gdyż wakacje w Tanzanii spędzała razem z Basią i Magdą. Pierwsze dwa dni spędziliśmy więc na ciągłych rozmowach o blaskach i cieniach życia na misjach. Mogliśmy, jak to się ładnie mówi, podzielić się naszymi „doświadczeniami misyjnymi”, czyli po prostu ponarzekać sobie na różnego rodzaju trudności, które zastaliśmy na naszych placówkach. Nie były one jednak jednakowe. Doszliśmy do wniosku, że pod wieloma względami trudno o dwie bardziej odmienne placówki :) Taka „wymiana doświadczeń” była dla nas bardzo umacniająca i owocująca w nowe pomysły oraz przyniosła świeże spojrzenie na naszą przyłość na misjach. Po raz kolejny mogliśmy się przekonać, że żadna, nawet najbardziej obfita internetowa korespondencja, nie zastąpi osobistego spotkania, rozmowy i wspólnej modlitwy.



W środę, w ramach przedświątecznego skupienia, odbyliśmy pięciokilometrową pielgrzymkę do głównego ugandyjskiego (jeśli nie afrykańskiego) sanktuarium katolickiego – bazyliki świętych Męczenników Ugandyjskich: Karola Lwange i Towarzyszy.

W dzień wigilii w końcu udało nam się poczuć klimat Świąt i choć śniegu nie było, to przynajmniej padał deszcz. Cały dzień spędziliśmy na przedświątecznych przygotowaniach. Najpierw zajęliśmy się przystrojeniem kaplicy, ustawieniem choinki (która już miała to nieszczęście kilka razy przewrócić się podczas mszy, ku radości zgromadzonych wiernych), no i skonstruowaniem szopki. Za budulec posłużyło kilka patyków, zambijskie chitengi oraz wysoka trawa na poszycie dachu niczym w afrykańskim domku. Z tego dzieła byliśmy szczególnie dumni.

Na wigilijnym stole nie mogło zabraknąć polskiego akcentu kulinarnego. Po długich rozważaniach i analizowaniu dostępnych składników, zdecydowaliśmy się na polsko-ugandyjską wariację pierogów a’la ruskich. Ziemniaki zastąpiliśmy podobnymi w smaku zielonymi bananami matooke, a z twarogu byliśmy zmuszeni zrezygnować. Efekt i tak przerósł nasze oczekiwania. Nawet początkowo sceptycznie nastawiony ks. Rysiek, zajadał się nimi ze smakiem. Również nasi ugandyjscy przyjaciele dołączyli do grona fanów pierogów.


W Ugandzie razem z pierwszą gwiazdką bynajmniej nie rozpoczęliśmy wigilijnej wieczerzy, ale pasterkę. Dopiero po mszy zasiedliśmy do wspólnego posiłku. Ks. Rysiek zaskoczył nas wigilijnym opłatkiem, którym podzieliliśmy się w gronie CALM-owych wujków i cioci. Po dość szybkiej, jak na nasze polskie zwyczaje kolacji, nastąpił radosny dla chłoców moment – wspólne tańce (których gwiazdą został ks. Rysiek) oraz rozdawanie prezentów. Dla nas było to wyjątkowe doświadczenie, gdyż jeszcze niegdy nie spędziliśmy Świąt w tak dużym gronie (okołu 100 osób). Wigilijne spotkanie zwieńczyły Polaków nocne rozmowy, z wesołymi historiami ks. Ryśka.


Pierwszy dzień Świąt przebiegł w atmosferze słodkiego lenistwa. Choć nie mogliśmy wylegiwać się na słońcu, gdyż cały czas towarzyszyły nam chmury i deszcz. Mieliśmy okazję posmakować tradycyjnego ugandyjskiego świątecznego obiadu, przyrządzonego w liściach bananowca: kurczak w liściach bananowca, matooke w liściach bananowca oraz orzeszki ziemne w liściach bananowca. Od popołudnia aż do nocy trwała świąteczna balanga dla chłopców ( w Ugandzie nie obowiązuje nic takiego jak cisza nocna). Dzieciaki były w swoim żywiole!


Drugi dzień Świąt zapragnęliśmy spędzić bardziej aktywnie, więc wybraliśmy się na wyprawę do źródeł Nilu. Postanowiliśmy sprawdzić jak działa autostop w Ugandzie i byliśmy bardzo mile zaskoczeni. Jedynym problemem byli zatrzymujący się co chwilę kierowcy autobusów, nie mogący zrozumieć, dlaczego nie chcemy skorzystać z ich usług. U celu naszej podróży mogliśmy podziwiać wodospady Bujagala Falls, spróbować swoich sił w lekcjach raftingu dla początkujących oraz wypić po butelce najlepszego ugandyjskiego piwka „Nil”, produkowanego właśnie u źródeł Nilu. W drodze powrotnej, siedząc na pace pickupa, rozkoszowaliśmy się zapachem tropikalnego lasu oraz krajobrazami zielonych, łagodnych wzgórz Ugandy.

Dziś, pisząc te słowa, z melancholią nucimy sobie piosenkę „Ta ostatnia niedziela”, ponieważ jutro rozstajemy się na kolejny okres, licząc, że jeszcze się w Afryce spotkamy. Przesyłamy pozdrowienia i poświąteczno noworoczne życzenia dla pozostałych wolontariuszy z naszej afrykańskiej ekipy oraz całej załogi MWDB i SOM w Polsce: Trzymajcie się dzielnie w pracy na rzecz misji!

Ewa Pieczyńska

Tomasz Kaczmarek

CALM, Namugongo, 27.XII.2009






piątek, 25 grudnia 2009

Afrykanskie swieta

Wybaczcie dlugie milczenie, ale w Zambii nastal z poczatkiem grudnia czas wakacji, zatem wybralam sie na podboj Afryki...

I tym sposobem swieta przyszlo mi spedzic juz na polkuli polnocnej. Bynajmniej nie w Polsce i chyba tesknote za krajem, za najblizszymi w takie dni czuje sie najmocniej.
Uganda. Nigdy bym nie przypuszczala ze tutaj spedze Boze Narodzenie. To byla spontaniczna decyzja. Wielka radoscia byla dla mnie mozliwosc spedzenia swiat razem z Tomkiem, przyjacielem z Torunia. I z chlopakami z Namugongo. Nigdy jeszcze swiat nie spedzalam w tak duzym gronie. :)

Życzę Wam, by Wcielenie Jezusa Chrystusa, które dokonało się ponad 2000 lat temu, a które dzięki Zmartwychwstaniu naszego Pana dokonuje się wciąż, stało się realne w Waszym życiu. Zyczę kochającego serca, któremu pozwolimy się prowadzić przez życie, aby Miłość stała sie najważniejsza w Waszym życiu. Zycze prostej Radosci ze spotkania w drugim Czlowiekiem, odkrywania niezwyklosci w kazdym zwyklym momencie. Niech cud Bozego Narodzenia wypelnia kazdy dzien! Niech ta malenka Milosc zapuka do Waszych serc i napelni je wielka radoscia i pokojem!

niedziela, 29 listopada 2009

Paczka do Afryki

Właśnie odkryłam, że powoli kończy nam się zawartość naszego „magicznego worka” z którego wyciągałyśmy rozmaite drobiazgi dla zwycięzców konkursów na naszym cotygodniowym „competition day”, który zawsze wywołuje mnóstwo emocji. Te skromne upominki dają dzieciom dużo radości, bo dla wielu z nich często jedyną zabawką jest własnoręcznie wykonana z plastykowych worków piłka, stara opona do toczenia lub druciany samochodzik…
Dlatego zwracam się do Was z prośbą o pomoc: Na pewno mnóstwo macie w swoich szufladach różnych gadżetów – np. prostych zabawek z kiosku, figurek z kinder-niespodzanek, jakieś breloczki, portfeliki, maskotki, opaski i bransoletki, kolorowe podkreślacze, wielokolowe długopisy itp. Dzieciakom sprawią na pewno mnóstwo radochy!

A może jakimś cudem paczka zdążyłaby dotrzeć na święta i moglibyśmy każdemu dziecku sprawić jakiś świąteczny upominek?

A ponadto przydałaby się tu jeszcze:
-podręcznik do angielskiego dla dzieci,
-plastelina (w dużej ilości),
-balony,
-kilka (5-10) takich dużych, okrągłych balonów,
-trochę długopisów,
-pocztówki, zdjęcia ciekawych zakątków świata i ludzi z różnych kultur oraz zwierząt,
-jakaś prezentacja w PowerPoincie o Polsce (najlepiej po angielsku, ale niekoniecznie, można przetłumaczyć) – koniecznie ze śniegiem ;),
- 200 obrazków „Jezu Ufam Tobie” – chcemy zaprosić dzieci do wspólnego odmawiania koronki (oczywiście w języku chibemba)
- zabawki edukacyjne dla dzieci w wieku przedszkolnym
-jakieś dobre filmy z przesłaniem na DVD – bajek mamy tu sporo, ale chcemy zrobić dla naszych nastoletnich liderów coś w rodzaju DKFu
- piosenki po angielsku dla dzieci, najlepiej z pokazywaniem i prostymi słowami – nadające się do nauki angielskiego, mogą być religijne (powoli wyczerpuje nam się repertuar…)
- w Kaczorze Donaldzie jest taki dział „figle figlarzy” w którym opisywane są rozmaite sztuczki i triki – dzieciaki je uwielbiają! Może macie jakieś stare numery, z których moglibyście wydrzeć te strony…
- …a ostatnio zamarzyła mi się bańkownica – może być taka mała standardowa, ale najbardziej superancki byłby mieczyk do puszczania wielkich baniek mydlanych (sprzedawali to kiedyś na rynku w Toruniu) – tylko oczywiście bez płynu w środku!

Żadna z tych rzeczy nie jest niezbędna, damy radę bez nich, ale jakby udało się komuś cokolwiek z tego zdobyć,to sprawiłby tym baaardzo dużo radości. Spodziewam się, że paczka do Zambii to pewnie kosztowna sprawa, ale może gdybyście się zrzucili w kilka osób, które chcą zrobić dobry adwentowy uczynek…MISYJNI ENTUZJAŚCI ŁĄCZCIE SIĘ!!!

Chciałabym w tym miejscu bardzo podziękować Pani Ani – najdłuższa guma do skakania świata już dotarła do Mansy! Ale niespodzianka! Dzieciaki skaczą i skaczą!

P.S. Czy ktoś pamięta jak się grało w gumę w „dziesiątki” ? Moja pamięć sięga cyfry 4…

Jż jutro utro postaram się napisać o kilku przygodach na zambijskich drogach.
Posted by Picasa

czwartek, 19 listopada 2009

Z AFRYKAŃSKICH ZWYCZAJÓW LITURGICZNYCH…


Rytm życia wyznacza tu nie tylko pogoda, ale również dostawy prądu. Wybaczcie więc, że wbrew zapowiedzi notka ukazuje się z jednodniowym poślizgiem, ale wczoraj znowu wyłączyli nam prąd… ;)



Jedną z pierwszych konfrontacji moich wyobrażeń o Afryce z rzeczywistością było uczestnictwo w afrykańskiej eucharystii. Otóż standardowa msza - przynajmniej w naszym kościele, wcale nie trwa kilku godzin (ale 30 min w dzień powszedni, a w niedzielę od 1h 20 (english mass) do 2 h (bemba mass)) i wcale nie jest taka roztańczona i rozśpiewana, jak się spodziewałam. Bardzo mnie to początkowo rozczarowało – czyżbym chciała być bardziej „afrykańska” od samych Afrykanów? Dziś jednak cieszę się, że jest stosunkowo krótka, zwłaszcza, że niewiele z niej rozumiem i ratuje mnie tylko mój stały zestaw mszalny – Pismo Św. z zaznaczonymi czytaniami, książeczka do nabożeństwa w języku bemba, oraz brewiarz i różaniec – na kazanie i ogłoszenia duszpasterskie (a te bywają dłuższe niż kazanie: przeciętnie zdążę odmówić jutrznię i 2-3 dziesiątki różańca). Często ta bariera językowa męczy, ale ostatnio staram się mszę przeżywać bardziej sercem niż słowami…

W dzień powszedni wprawdzie śpiewu nie ma specjalnie dużo, a i większość wiernych specjalnie się do niego nie garnie, ale rekompensuje to przejmujący, zachrypnięty głos naszego parafialnego niewidomego śpiewaka Petera, który wypełnia cały kościół. Mój ulubiony moment następuje po komunii, kiedy Peter wstaje i zaczyna wędrować przed ołtarzem w tańcu uwielbienia, wychwalając Boga całym ciałem… W niedzielę śpiew stanowi większość Mszy: śpiewane są chyba wszelkie możliwe części stałe np. Wierzę w Boga, jednak tańczy głównie chór (zresztą przymierzam się doń zapisać) i pojedynczy ludzie (w tym oczywiście ja). A reszta sobie leniwie siedzi… Z siedzeniem i klęczeniem jest tu zupełnie inaczej – dużo częściej się klęka, ale np. Ewangelii słuchamy na siedząco.
Odmiennie wygląda też zbieranie tacy. Ministranci wynoszą na środek kościoła długą, drewnianą skrzynkę z 6 otworami, przy których wypisane są cyfry od 1 do 5 oraz litera V. Ludzie po kolei podchodzą i wrzucają pieniądze do różnych otworów. Bardzo to tajemniczo dla mnie wyglądało… Co decyduje o tym w którą dziurkę trafi pieniążek? Wielkość kwoty? Rozwiązanie zagadki przyniosły ogłoszenia parafialne, na których - ku ogromnej radości części parafian, odczytano, która zone okazała się najhojniejsza tydzień temu. Otóż dziurki odpowiadają 5 strefom, na które podzielona jest parafia (plus dziurka dla visitors), które co tydzień uczestniczą w swoistym competition…




Moje pragnienie roztańczonego przeżycia Mszy wkrótce jednak zostało zaspokojone i to z nadwyżką. 17-18 października uczestniczyliśmy w niezwykłej uroczystości, której główną okazją nie była bynajmniej przypadająca w tych dniach niedziela misyjna (o której chyba bardziej pamięta się w Polsce, niż tu, gdzie misje są codziennością), ale srebrny jubileusz, a właściwie to dwa srebrne jubileusze: 25-lecie parafii oraz 25-lecie salezjanek w Zambii. Uroczystości trwały 2 dni, a obie msze trwały po 4 godziny i były pasjonującym przeżyciem. Dlaczego? Przeczytajcie sami:


Teren wokół kościoła, który na co dzień służy nam za oratorium, powoli zapełnia się parafianami. Już z daleka słychać potężny śpiew chóru i rytm bębnów. Od razu wyczuwa się świąteczną atmosferę. Kobiety wyglądają jak kolorowe kwiaty - we wzorzystych, różnobarwnych chitengach: przepasanych w biodrach, na głowach i przeważnie również na plecach - z dzieckiem w środku. Po nadruku na chitendze od razu widać do której z kościelnych organizacji należą parafialne aktywistki. Dominuje jednak niebieski jubileuszowy wzór chitengi, z której niektórzy nawet uszyli specjalnie na tą okazję koszule i sukienki. Inni przyszli w tym co mają - miejsce po prawej stronie ołtarza zajęła gromada bosonogich dzieciaków. Czuć atmosferę wspólnoty. Gdy już wszyscy się zebrali, msza rozpoczyna się procesją – oczywiście z czasowym poślizgiem.


Po prawej stronie ołtarza siedzi gromada bosonogich dzieci


Taniec liturgiczny grupy xaverianek



Po krótkim (na szczęście – bo w języku bemba) kazaniu, przed ołtarzem powstaje zamieszanie. Tłum ludzi ze świecami i karteczkami w dłoniach wychodzi na środek i minie trochę czasu, zanim służbie liturgicznej uda się ustawić ich w dwa długie rzędy. Są wśród nich maleństwa trzymane na rękach rodziców oraz wiele dzieci i wielu dorosłych: 127 osób. Za moment mają dołączyć do grona chrześcijan.



127 nowych chrześcijan

Ale jak tu ochrzcić za jednym razem tylu ludzi? Najprościej - na raty: najpierw przyrzeczenia chrzcielne oraz błogosławieństwo katechumenów i odczytanie imienia; potem zostają ochrzczeni wodą święconą z plastikowego, czerwonego kubka; w następnej „kolejce” znak krzyża świętym olejem, dalej biała szata – a raczej białe płótno które kapłani na każdym na moment kładą i na koniec - zapalenie świec … Jakaż ogromna radość z tego niezwykłego wydarzenia! Wszyscy tańczą, wszyscy śpiewają, rodzice podrzucają świeżo ochrzczone dzieci, całują je… Na głowach nowoochrzczonych mienią się w słońcu niczym klejnoty krople wody, która nie wsiąka w murzyńskie włosy. Kobiety wydają radosne okrzyki uderzając dłońmi o usta, ktoś obsypuje nowych chrześcijan confetti i płatkami kwiatów. Wszyscy zebrani cieszą się z nowych braci i sióstr w Chrystusie! Czy mogło być piękniejsze wydarzenie na tydzień misyjny?





Przed ołtarzem stają 23 eleganckie panie i 23 panów o głowach mieniących się brokatem. Państwo młodzi (choć niektórzy wcale już nie tacy młodzi) pod wielkim kolorowym parasolem po kolei ślubują sobie przed Bogiem miłość, wierność i uczciwość małżeńską - co po niektórzy wplatając w przysięgę kilka słów od siebie, ku powszechnej radości zebranych. Jeszcze tylko nałożenie obrączek (bynajmniej nie złotych) i rozpoczyna się spontaniczne świętowanie. Każdy chce pogratulować nowożeńcom, wyściskać ich i wytańczyć!






Afrykańskie panny młode






Nie tylko parafia i salezjanki świętowały tego dnia srebrny jubileusz – kilkoro małżonków, które przeżyło razem ponad 25 lat, uroczyście odnowiło przyrzeczenia małżeńskie. Sędziwi jubilaci (bo chyba można tak określić panów ok. 50-tki w społeczeństwie gdzie średnia długość życia wynosi 37 lat) uczynili to, dzierżąc w dłoni siekierki, natomiast jubilatki – garnki. Następnie odbyła się wymiana atrybutów. Czyżby równouprawnienie? Nie do końca, patriarchat nadal ma się świetnie i podział ról pozostaje, jednak małżonkowie obiecują się wspierać w swoich obowiązkach. Jubilaci swoją postawą miłości i wierności złożyli ważne świadectwo – dla Zambijczyków wierność małżeńska wciąż bywa problemem, a skutkiem tego jest często nie tyle rozpad rodziny, lecz jej zagłada. W kraju gdzie ponad 20% społeczeństwa jest nosicielami wirusa HIV, zdrada może skończyć się tragicznie…
Jubilaci schodzą z ołtarza i od razu otacza ich wianuszek gratulujących. Jak Afrykańczyk wyraża swoją radość? Oczywiście tańcem! Garnki zaczynają wirować, siekierki podrygiwać!


Srebrni jubilaci






Gdy emocje na chwilę opadną, jakaś połowa parafian na moment gdzieś znika, by za chwilę ruszyć w niekończącej się, barwnej procesji z darami. Każda z grup parafialnych już od tygodnia przygotowywała specjalną choreografię. I tak tanecznym krokiem pod ołtarz niosą dary w firmowych siatkach z tutejszego supermarketu, skrzynkę coca-coli, żywe kurczaki, a nawet…kozę i świnię. Kolorowy pochód zamyka popis żonglerki pomarańczami. Z ołtarza wszystko trafi później na wspólny stół (wspólne ucztowanie i tańczenie potrwa do późnej nocy).












Po komunii następuje apogeum radości! Tańcom, śpiewom i powszechnej, nieskrępowanej radości nie ma końca…Odkładam aparat i sama ruszam w tany!



wtorek, 17 listopada 2009

blogowanie reaktywowane



Tydzień temu przywitał nas po raz pierwszy w Zambii orzeźwiający pochmurny poranek, zwiastujący porę deszczową (ani to jesień ani to wiosna – wprawdzie po upalnym lecie, i ciągle leje, ale zamiast obumierać to wszystko ożywa niczym wiosną). To zabawne, że w Polsce powszechną radość wywołują cieplejsze promienie słońca – tu natomiast zupełnie odwrotnie: pojawienie się chmur. Radość z kojącego chłodu i ożywczego deszczu przyćmiło jednak wkrótce inne oblicze pory deszczowej: potężna ulewa w ciągu godziny zamieniła Mansę w kałużę wody po kolana, a towarzyszący jej huragan pozrywał dachy, a nawet zburzył murek między naszym domem a szkołą. Tutaj przyroda to niezwykle dynamiczny żywioł, który bezwzględnie panuje nad człowiekiem, dyktując rytm jego życia - tak jak momentalnie dzień przechodzi w noc, tak niespodziewanie przychodzi potężna burza, po czym równie nagle się ucisza, kałuże błyskawicznie znikają w ostrych promieniach słońca, a ziemia dosłownie na naszych oczach pokrywa się zielenią: tam gdzie jeszcze kilka dni temu była spękana ziemia i pustynia - dziś rośnie bujna trawa! Każdego poranka z zachwytem odkrywam jakieś nowe, zielone życie, jakby wyczarowane ostatniej nocy. Podziwiam cud stworzenia, obserwując jak przyroda budzi się do życia!

Mam nadzieję że nowa aura pogodowa będzie bardziej sprzyjać mojej wenie bloggerskiej i notki będą się pojawiać z większą częstotliwością. Tyle mam do opisania, lecz czasem trudno to ubrać w słowa. W ciągu ostatnich tygodni mnóstwo przeżyć i obserwacji oraz chęci podzielenia sie nimi. A mało czasu by spokojnie ogarnąć myśli i je spisać…

A więc już jutro dowiecie się ile chrztów i ślubów można udzielić w ciągu 4 godzin, co robi świnia przy ołtarzu i po co aż 6 otworów w skrzynce na kolektę czyli garść afrykańskich ciekawostek liturgicznych. A już w przygotowaniu dramatyczne opowieści z podróży po zambijskich bezdrożach oraz słów kilka o tutejszych metodach edukacyjnych…

No to TUKAMONANA MAILO! (do jutra!)

Oba zdjęcia wykonane zostały w tym samym miejscu: jedno tydzień temu, a drugie dzisiaj.



wtorek, 13 października 2009

BŁOGOSŁAWIENI UBODZY W DUCHU...




W niedzielnej Ewangelii Jezus wzywa bogatego młodzieńca by rozdał ubogim wszystko co ma i poszedł za nim. Ten fragment zawsze wywoływał we mnie dużo emocji. Traktować go dosłownie czy przenośnie? Czy Jezus wzywa każdego do takiego radykalizmu?
Tu, w kraju gdzie roczny dochód na osobę wynosi 1 tys. $, bezrobocie sięga 50 %, a średnia długość życia 38 lat, słowa biedny i bogaty nabierają innego znaczenia. Bogaty nie musi jeździć luksusowym samochodem i mieszkać w pięknej willi. Wystarczy że ma zegarek, wystarczy, że nosi okulary… Martwimy się tak często, że tak wiele nam brakuje, nawet nie uświadamiając sobie jakimi jesteśmy niesamowitymi szczęściarzami. Nawet nie wyobrażamy sobie, co to znaczy żyć za dolara dziennie. Tutaj też żyję w bardzo dobrych warunkach. Niby skromnie, choć na tutejsze realia są to prawdziwe luksusy. Niczego mi tu nie brakuje – no może po za pralką i bardziej urozmaiconymi śniadaniami, na które dzień w dzień jemy masło orzechowe. Obserwując ludzi żyjących w skrajnym ubóstwie pojawiają się dylematy: My jemy codziennie smaczne obiady, mięso, podczas gdy dla ludzi obok jedynym posiłkiem jest shima – kaszka z mąki kukurydzianej. Czy sama potrafiłabym żyć w takich warunkach, jak ludzie, których spotykam na co dzień? Podobno pewne standardy musimy mieć, aby efektywnie pracować. Sam klimat jest w końcu dla muzungu wystarczającym utrudnieniem.
Czy można być bogatym, pozostając jednocześnie ubogim w duchu? Tego szukam…


Patrzę na nasze dzieciaki z oratorium: bose, ubrane w jakieś strzępy materiału, z dużymi brzuszkami, cierpiące na choroby skóry i inne choroby, których nie widać, a mimo to jakże pełne życia, pełne radości, pełne ufności, niewinności, prostoty. Pełne człowieczeństwa… od nich staram się tego uczyć każdego dnia.
To właśnie do nich należy królestwo niebieskie.


Można nic nie mieć, a czuć się właścicielem wszystkiego. Można nie mieć grosza przy duszy, a czuć się na tym świecie – jak u siebie w domu.
Czymże są największe bogactwa tej ziemi, jeśli nie znajdzie się wśród nich miłości drugiego człowieka?


Mieć, jakby się nie miało; nie mieć, jakby się miało. Powiedzieć: w gruncie rzeczy „wszystko nasze”, bo wszystko jest nam dane przez Boga.


Religijne doświadczenie własności polega na tym, że „wszystko jest nasze” i wszystko „nie jest nasze”. Jeśli my „jesteśmy” Boga, wszystko, co jest Boga, „jest nasze”. Jeśli nie jesteśmy Boga, w gruncie rzeczy nic nie jest „nasze”; wtedy nie my „posiadamy rzeczy”, lecz „rzeczy posiadają nas”.
Józef Tishner „Miłość niemiłowana”





niedziela, 11 października 2009

MANSOWY DZIEŃ




MANSOWY DZIEŃ

Ciężko opisać w jednej notce wszystkie wrażenia z tego pięknego tygodnia, zacznę więc tylko od naszkicowania jak wygląda nasz dzień.

Dzień zaczyna się o godz. 6.30. Codziennie o tej godzinie zaczyna się Msza św., i prawie codziennie udaje mi się na nią wstać. ;) Najczęściej jest w chibemba, który brzmi wciąż dla nas bardzo tajemniczo. Dobrze, że mam chociaż w kalendarzu czytania na każdy dzień, więc możemy się karmić Słowem po polsku. Ku miłemu zaskoczeniu, tutejsi panowie bardzo gorliwie uczęszczają na mszę i jest ich tyle samo co pań. Potem szybkie śniadanko (dzień w dzień tosty z masłem orzechowym – będą mi się chyba śniły po nocach), podczas którego słyszymy hymn Zambii dobywający się zza szkolnego płotu. Następnie rozlega się syrena alarmowa – tutejszy dzwonek. Wyruszamy więc do przedszkola, w którym na razie bacznie przyglądamy się wszystkiemu. Ale przedszkole to historia na osobną notkę…W każdym razie radykalnie różni się od polskiego przedszkola. Kończy się w samo południe, kiedy żar z nieba staje się nieznośny nawet dla miejscowych. Po 13tej jemy wspólnie w siostrami lunch, po czym biegniemy do oratorium. Ilość dzieci (w porywach do 150), amplituda wiekowa (od 2 latek wzwyż) oraz znajomość (a raczej jej brak) angielskiego początkowo nas zaskoczyła, to jednak mimo, że udaje nam się przeprowadzić na razie tylko bardzo proste zabawy, to przynoszą zarówno dzieciom jak i nam mnóstwo radości i to się chyba liczy. Od przyszłego tygodnia będziemy próbowały wejść z jakimś konkretniejszym programem, który staramy się opracować w weekend. Ale oratorium to też historia na inną notkę...


Słońce zachodzi tu wcześnie, bo o 18 – ale dzięki temu mamy długie wieczory na nocne rozmowy…Średnio 3 razy na tydzień wysiada prąd, bardzo więc przydaje się świeczka którą dostałam w prezencie na misyjne szklaki od kochanej toruńskiej ekipy.

Kończę, bo przede mną jeszcze sterta prasowania, które jest tutaj konieczne, bynajmniej nie ze względów estetycznych. Tutejsze owady upodobały bowiem sobie mokre pranie do składania jajek, które następnie wnikają pod skórę. Ale tak po za tym to wierzcie lub nie, ale żyje się tu prawie całkiem normalnie. ;)


sobota, 10 października 2009

WELCOME HOME :)


Minął już tydzień od kiedy jestem w Mansie. Pięknego wiosennego, a zarazem październikowego dnia, w dzień wspomnienia mojej patronki z bierzmowania, a zarazem patronki misji – św. Tereski, po całodziennej podróży po prostej, sięgającej aż po horyzont drodze, mijając na odcinku 800 km jedynie 4 miasta ( a właściwie miasteczka) i wiele, wiele afrykańskich wiosek i wioseczek...

– dotarłyśmy wreszcie na placówkę na którą zostałyśmy posłane. Nasza Mansa. Trudno mi już było w Lusace wysiedzieć, tak bardzo chciałam wreszcie się tu znaleźć. Dziś nie wyobrażam sobie, bym mogła trafić gdzie indziej.

Warunki mamy tu nie do końca misyjne, bowiem pierwszy raz w życiu mam cały pokój dla siebie, a ponadto salon, spiżarnię, pokój gościnny (zapraszamy!), kocura (sic!) Sonię oraz rower (który po dzisiejszej, pierwszej wyprawie nie ma pedału i siodełka). Obok nas mieszkają siostry salezjanki, w składzie zambijsko-filipińsko-polsko-irlandzkim, obecnie jednak niepełnym, bo siostra przełożona jest do końca roku na urlopie. Siostry bardzo nam pomagają wejść w nową, misyjną rzeczywistość. W domu sióstr jest kaplica, gdzie Pan Jezus mieszka w okrągłej afrykańskiej chatce.


Z mojego okna widać figurę Matki Bożej Wspomożycielki, a zaraz za nią ogródek z pomidorami, cebulą i drzewami papai, na których wysoki, płaski pień w niesamowity sposób wspinają się tutejsi chłopacy. Jest też insaka, czyli zadaszona wiata, gdzie można odpocząć i porozmawiać w cieniu. I to jest nasz mały światek. Za płotem znajduje się reszta misji czyli szkoła, przedszkole, kursy krawieckie i komputerowe, centrum młodzieżowe z wielkim boiskiem oraz kościół. Powoli poznajemy to miejsce, teraz przede wszystkim bacznie obserwujemy jak wszystko funkcjonuje, by już niedługo przejąć nasze obowiązki.

Oficjalnie zostałyśmy przedstawione parafii na niedzielnej mszy św. (najpierw o 7.00 na mszy angielskiej, a potem o 9.30 na mszy w bemba). Do tej pory nie wiemy dlaczego cały kościół wybuchnął śmiechem, gdy father Andrew przedstawiał nas w bemba). Ale już w piątek miałyśmy okazję poznać kilku najmłodszych parafianów. Ponieważ tego dnia msza była dopiero o 16.00 ( a nie jak codziennie o 6.30) w kościele pojawiło się dużo dzieci. Każde mijało nas z zainteresowaniem, jednak dopiero trzech najodważniejszych chłopców usiadło przed nami. Za chwilę otoczyła nas już cała gromadka. Przez całą mszę bacznie obserwowało mnie kilkanaście par wielkich, błyszczących oczu i z wielkim zainteresowaniem dotykało moich włosów kilka rączek. Dzieci chichotały obserwując jak nieudolnie próbuję czytać słowa w bemba z książeczki do nabożeństwa i co chwila uśmiechały się do mnie szeroko, próbując zwrócić moją uwagę. Całą mszę walczyłam aby zachować powagę i skupienie – bowiem moje zainteresowanie tą sympatyczną gromadką było w rzeczywistości wcale nie mniejsze niż ich. I w końcu nadszedł ten od dawna oczekiwany moment spotkania. Pełna radość. J


P.S. Jako że jestem jakiś tydzień do tyłu z relacją, niecierpliwych zapraszam na bloga Kasi która systematycznie i bardzo barwnie opisuje naszą misję http://kasik-kobusik.blogspot.com